MORSKI SZCZECIN: Tratwą przez Atlantyk
„Wyprawa szczecińskiej piątki przeszła do historii polskiego żeglarstwa, przeszła do światowej historii eskapad na tratwach” – pisał Andrzej Urbańczyk, żeglarz, pisarz
Niedawno obejrzałam ponownie znakomity film „Kon-Tiki”. To opowieść o tym jak Norweg Thor Heyerdahl z piątką kolegów przepłynął tratwą Pacyfik, od Ameryki Południowej do Wysp Polinezji.
Przypomniała mi się inna wyprawa. Polaka ze Szczecina, który z czwórką żeglarzy, też drewnianą tratwą, przepłynął Atlantyk. Z okolicy Wysp Kanaryjskich do Puerto Rico. W ciągu 81 dni pokonali prawie trzy tysiące mil morskich.
Eskapada narodziła się z marzeń. A tym śmiałkiem, pomysłodawcą i organizatorem wyprawy był Krzysztof Opiela, wtedy (1992 rok) drugi oficer na statkach obcego armatora, a dziś kpt. ż. w., wykładowca w Akademii Morskiej (przedtem przez wiele lat dowódca tankowców).
– Marzyłem o takiej wyprawie od młodzieńczych lat – przyznaje. – Zafascynowała mnie książka Heyerdahla opisująca podróż tratwą Kon- Tiki. Czytałem ją kilka razy i bardzo chciałem przeżyć taką przygodę. Okazja nadarzyła się w roku 1992. Świat szykował się do wielkiej imprezy żeglarskiej „Columbus `92”. Miała ona uczcić pięćsetną rocznicę odkrycia Ameryki przez Krzysztofa Kolumba. Zgłosiłem udział tratwy i chęć dopłynięcia do Puerto Rico.
Zaczął szukać uczestników, bo przyjaciele, z którymi zamierzał płynąć, wycofali się. Ekspedycję uznali za szaleństwo, zresztą nie oni jedni. Etatowych krytyków i pesymistów nie brakowało. Ale Krzysztofa to nie zrażało. W lokalnej gazecie zamieścił ogłoszenie. Zgłosiło się kilkanaście osób. Wszyscy zaczynali od pracy. Bardzo ciężkiej, fizycznej. Odbywała się w Harcerskim Ośrodku Morskim w Szczecinie. Tam przywieziono 9 świerkowych pni o długości około 15 metrów i średnicy 80 centymetrów. Trzeba było je okorować, a następnie wyciąć rowki na liny, którymi związano pnie. Trzeba było zbudować drewnianą chatkę, zamontować maszt. Część osób szybko się wycofała. Z pozostałych Krzysztof wybrał cztery. W skład załogi weszli: Marian Łodyga – żeglarz, elektryk, najstarszy uczestnik załogi (44 lata); Robert Sójkowski – pielęgniarz, fotograf; Roman Chełmowski –dziennikarz i Tomasz Romanowicz – 19-letni absolwent Technikum Budowlanego, najmłodszy uczestnik wyprawy.
Krzysztof Opiela na wyprawę przeznaczył niemal wszystkie pieniądze zarobione na kontrakcie. Ale to nie wystarczało. Na szczęście udało się znaleźć sponsorów.
W kwietniu tratwa była gotowa. Miała 12 m długości, 6 m szerokości, niewielki drewniany domek z brezentowym dachem, wysoki maszt z dwóch sosnowych pni, żagiel o powierzchni prawie 50 m kwadratowych. Była wyposażona w tratwy ratunkowe, specjalne kombinezony termiczne dla załogi, aparaturę do satelitarnej nawigacji, radiostację UKF, radiostację komunikacyjną, radioboję. Do tego dochodziły zapasy wody (800 litrów), zapasy żywności, lekarstwa… W sumie tratwa z wyposażeniem ważyła ponad 20 ton. Nazwali ją Ju-Fu, skrót od angielskiego just for fun, czyli dla zabawy. Płynęli przecież dla przyjemności, dla przygody i spełnienia marzeń, a nie dla bicia rekordów czy udowadniania naukowych teorii.
W kwietniu, 1992 roku zaprezentowali tratwę na Odrze u podnóża Wałów Chrobrego. Było to też pożegnanie przed podróżą. Na nabrzeżu stał tłum szczecinian. Z powodu różnych problemów ze sprzętem wypłynęli dopiero w połowie maja na… pokładzie drobnicowca Zabrze. Statek należący do szczecińskiego armatora Euroafrica Linie Żeglugowe zawiózł tratwę wraz z uczestnikami wyprawy w okolice Wysp Kanaryjskich.
-Jakieś 50 mil na południe od Kanarów nastąpił wyładunek tratwy, byliśmy na oceanie, a na kalendarzu widniała data 31 maja 1992 roku – opowiada kpt. Opiela. – I to był prawdziwy początek naszej atlantyckiej wyprawy. Statek odpłynął, a my zostaliśmy sami i odwrotu już nie było.
Pierwsze dni były bardzo trudne. Trzeba się było przyzwyczaić do nowej rzeczywistości, do małej powierzchni, choroby morskiej, do spania na cienkich gąbkowych matach i świadomości, że pod nimi są cztery kilometry wody, a nad głową tylko brezentowy daszek. Na szczęście mieli sporo obowiązków. Pełnili wachty. Ten , który miał wachtę sterował tratwą przy pomocy tzw. mieczy. Co tydzień każdy był kucharzem. Menu nie było oszałamiające. Śniadania to zazwyczaj mleko z ryżem lub płatkami. Na obiad zupa z torebki, jakaś konserwa, do tego ryż lub makaron. Na kolacje też coś z konserwy. Z czasem nauczyli się łowić ryby. Wodę podgrzewali na gazowej kuchence i starannie ją racjonowali, ale i tak zabrakło. Poratował ich przepływający w pobliżu rosyjski statek. W wolnych chwilach czytali (zabrali sporo książek), robili zdjęcia, filmowali.
– Codziennym rytuałem były spotykania o godzinie siedemnastej przy herbacie i kawałeczku czekolady – opowiada Krzysztof Opiela. – Były to tzw. godziny szczerości, każdy mówił co mu się nie podoba, a co podoba. To był dobry pomysł. Myślę, że dzięki niemu przetrwaliśmy tyle tygodni bez konfliktów, a nawet w przyjaźni. Przyjaźnimy się do dziś, spotykamy się w czwórkę, bo Robert Sójkowski już nie żyje.
Najbardziej dramatyczny moment? W 60. dniu rejsu złamał się maszt. Prawie dobę trwała naprawa. W dodatku utonęła skrzynka z narzędziami. Zostały tylko obcęgi i młotek, potem nosili je na sznurku na szyi jak cenne relikwie. Kolejne trudne chwile przeżyli już niedaleko Puerto Rico. Odebrali komunikat o zbliżającym się bardzo silnym huraganie Andrew.
– Gdyby on rzeczywiście poszedł na Puerto Rico, jak prognozowano, to byłoby po nas – mówi Opiela. – Na szczęście huragan ominął wyspy.
21 sierpnia tratwa z dzielnymi żeglarzami dotarła do portu San Juan na Puerto Rico. W ciągu 81 dni rejsu pokonali trzy tysiące mil morskich. W porcie, mimo wcześniej wysyłanych informacji, stali się wielką sensacją. Z zaciekawieniem oglądano tratwę, ale najpierw załogę wzięto za … uciekinierów z Kuby, potem za szaleńców, a na końcu uznano za bohaterów. Nie wierzono, że czymś takim można przepłynąć Atlantyk. „Albo jesteście tak odważni, albo tak głupi”- mówiono. Wątpliwości rozwiał starannie prowadzony dziennik pokładowy. Piątka Polaków stała się bohaterami. Goszczono ich przed dwa tygodnie. Uczestniczyli w licznych spotkaniach, udzielali wywiadów, pozowali do zdjęć. Tratwę z żalem zostawili w lokalnym muzeum, nie było pieniędzy na sprowadzenie jej do Polski. A oni dzięki pomocy PLL LOT samolotem wrócili do kraju. Tu też było głośno o ich wyczynie. Krzysztof Opiela odebrał w Gdańsku II nagrodę honorową Rejs Roku 1992.
Dziś od tamtej legendarnej wyprawy mija 29 lat. Uczestników zapytałam o refleksje.
Marian Łodyga, 72 lata, mieszka w Zielonej Górze, prowadzi firmę energetyczną: – Marzyłem o takim rejsie przez Atlantyk, marzyłem o rejsie jachtem na Spitsbergen. Oba marzenia zostały zrealizowane. Mam jeszcze trzecie – rejs na biegun południowy. Czeka na realizację, bo z marzeń się nie wyrasta. A z tamtej wyprawy tratwą pamiętam wszystko. Od budowy tratwy aż do powrotu do kraju. To była niezwykła wyprawa. Jestem szczęśliwy, że mogłem w niej uczestniczyć.
Roman Chełmowski, 57 lat, znany fotograf, właściciel studia fotograficznego w Szczecinie: – Mimo upływu tylu lat mogę odtworzyć niemalże dzień po dniu. Bo to była niepowtarzalna wyprawa życia, a takie na zawsze zostają głęboko w pamięci. Były plany, aby zorganizować kolejną wyprawę, w tym samym składzie, ale życie je zweryfikowało.
Tomasz Romanowicz, 47 lat, mieszka w Szczecinie, pracuje w dużej firmie poligraficznej: – Jestem wdzięczny rodzicom, że jednak wyrazili zgodę na mój udział w tej wyprawie. A byli bardzo przeciwni. W młodym wieku przeżyłem największą przygodę życia, która była jak piękny sen. Często wspominam tę wyprawę, opowiadam o niej, ale wiele osób mi nie wierzy. Są przekonani, że fantazjuję.
Krzysztof Opiela, lat 52, wykładowca w AM w Szczecinie myśli o kolejnym przedsięwzięciu, ale na razie nie zdradza żadnych szczegółów.
A co zostało oprócz wspomnień? W Muzeum Narodowym w Szczecinie jest model tratwy Ju-Fu, dziennik pokładowy i żagiel.
Są filmy, jest strona internetowa. W prywatnym archiwum Krzysztofa Opieli jest pamiątkowy album (wycinki prasowe, zdjęcia, korespondencja) przygotowany przez Artura Borkowskiego, fana wyprawy. On też zaprojektował okolicznościowy medal upamiętniający ekspedycję. Ukazała się też okolicznościowa koperta z datownikiem. W 25. rocznicę słynnej wyprawy, na Alei Żeglarzy w Szczecinie pojawiła się pamiątkowa tablica.
W przyszłym roku będzie okrągła 30. rocznica niezwykłej atlantyckiej eskapady pięciu śmiałków ze Szczecina. Już dziś warto pomyśleć jak ją uczcić.
Krystyna Pohl