„Drugi po Bogu” FELIETON MIRY URBANIAK
„Wierność jest najsilniejszym z więzów pętających samowolę ludzi i statków”.
Joseph Conrad Zwierciadło Morza
Rytm życia na morzu wyznaczają: wachta – miska – koja.
Z rejsów przywożę wspomnienia kapitanów – pierwszych po Bogu, ale także kuków czyli kucharzy – drugich po Bogu. Jak są ważni donosi historia żeglugi, w której odnotowano bunty z powodu złego jedzenia oraz kary dla kucharzy – wyrzucenie za burtę. Kapitan może być gorszy, ale kuk nie ma prawa. Bo jedzenie w rejsach odpędza tęsknoty i smutki, przerywa monotonię i integruje załogę. Więc co kiedyś jadano? Wieki temu wożono na żaglowcach zwierzęta: kozy – dla mleka i mięsa, kury – dla mięsa i jaj, ale na stół kapitański. Kojec
z kurami stawiano przed sternikiem, aby marynarze nie podkradali jajek. Kiedy zaczęto przewozić żywność w beczkach: suchary – marynarski chleb, mięso i ryby solone lub suszone, to oczywiście po jakimś czasie wszystko się psuło czyli marynarz był głodny.
I wcale nie działo się to wieki temu. Wspomnienia z rejsu pierwszego polskiego żaglowca LWÓW do Brazylii w 1923 r. to anegdoty związane z jedzeniem, a przede wszystkim z panem Słowikowskim nazywanym „kukiem – cudotwórcą”. Chłodni na żaglowcu oczywiście nie było, dewiz też nie za wiele, więc zaopatrzenie trzeba było wziąć na wielomiesięczny rejs z kraju. Dostarczono solone mięso w beczkach, ale okazało się, że zamiast dobrej wołowiny są same szyje. I tu fantazją popisał się kuk. Z podłych szyi potrafił zrobić: bitki, kotlety i zrazy. Zamiast ziemniaków były płatki kartoflane z żołnierskich zapasów, a skawaloną mąkę rozbijano młotem. Ale i tak kuk piekł z niej świetny chleb. W magazynie żywnościowym była wilgoć, więc worki ze sztokfiszami, zaczęły „wędrować”, aż postanowiono wyrzucić je za burtę. Na brak robaków nie narzekano, więc przed obiadem wachta wystukiwała je z rurek makaronu. Uczniowie przygotowali nawet „Wielką Wystawę Robaków” – z sentencją „Nie ten robak straszny co się go je, a dopiero ten groźny, który nas zje.”
Fragment historii żeglugi o głodzie przerobiłam na własnych plecach, a właściwie żołądku.
ZAWISZA CZARNY w rejs dookoła świata (1989 – 1990), wypływał z „przytupem”, a wracał z biedą. „Załapałam się” na biedę czyli pierwsze konsekwencje zmian ustrojowych i finansowych. Rejs do Gdyni zaczynałam w Kadyksie, gdzie zmęczony sytuacją problemów żywieniowych kuk spakował walizki i zszedł z pokładu. Jeden z załogantów podjął się zastępstwa, ale tylko w pieczeniu chleba. Gotować musiała wachta kambuzowa. Pierwszy stres zaczął się od stwierdzenia, że kończy się mąka, a w dodatku jej resztka chyba ma kolegów, więc chleb wychodził koloru grahama. Druga historia związana jest z ostatnią „Szkołą pod Żaglami” na FRYDERYKU CHOPINIE. Kiedy zaczęło brakować pieniędzy
na jedzenie – kuk użył ostatecznego argumentu i na stole, w mesie załogowej, wylądowały golonki. Nie zapomnę min młodzieży kiedy przyglądali się skórze ze szczeciną. Moje tłumaczenie, że pod nią jest smaczne mięso, sama uważałam za śmieszne – koszt semestru na żaglowcu był parokrotnością średniej pensji krajowej. Ale głód robi swoje. Obrali ze skór golonki, skosztowali i nie wyrzucili mnie za burtę
Dzisiaj na dużych żaglowcach są chłodnie, a przede wszystkim – etatowi kucharze, ale wachta kambuzowa zawsze pomaga, choćby przy obieraniu ziemniaków, które jest rytuałem.
Z historii ZAWISZY CZARNEGO I jest opowieść o gen. Mariuszu Zaruskim, który był żeglarzem, taternikiem, ale przede wszystkim wojskowym i swój wojskowy rytuał często mieszał w morskie obyczaje. Na pokładzie żaglowca każdą chwilę wykorzystywał do rozmowy z młodzieżą więc przychodził do załogi, także kiedy obierała ziemniaki i – odrywał ją od pracy. Dzisiaj na ZAWISZY II robi się to prosto – pobudka, załoga wychodzi na pokład, każdy bierze nożyk i obiera parę ziemniaków.
Na DARZE MŁODZIEŻY jest 4. kucharzy – specjalistów od zup, mięs, chleba i ciast, bo załoga liczy prawie 180 osób, a więc trzy razy dziennie wydawane są posiłki na skalę wesel.
Ziemniaki obiera wachta zasiadając w nocy na „Pl. Kaszubskim” – miejscu znajdującym się pod pokładem, między szafkami studentów, a w Gdyni na końcu ul. Świętojańskiej. Codziennie jest to 45 kg ziemniaków. Co drugi dzień piecze się 20 – 30 bochenków chleba,
2 razy w tygodniu ciasta: drożdżowe, ale też sernik i szarlotkę, a tygodniowo zużywane są
4 kartony po 360 jaj. Dzisiaj pojawiają się także dania wegetariańskie, a na śniadanie płatki. Poza tym dla wachty nocnej przygotowuje się specjalne porcje. Nie ma więc mowy o marynarskim głodzie – może o monotonii. Zresztą DAR MŁODZIEŻY ma także inne obowiązki „kulinarne”. W portach pełni rolę „ambasadora”, więc przygotowywane są przyjęcia, koktajle, oficjalne spotkania. A nawet, jak zdarzyło się w Osace – japoński ślub.
W pełnieniu tej roli żaglowiec nie ma sobie równego w świecie.
Na ZAWISZY CZARNYM nauczyłam się gotować ryż na sypko – dla 50. osób. Natomiast nigdy nie zapomnę zapachu i smaku chleba z makiem upieczonego przez kuka w rejsie lodołamaczem PERKUN na Spitsbergen.
A co pijano na dawnych pokładach? A to już inna opowieść, która na pewno nastąpi.
Mira Urbaniak